Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/69

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

prześladowały go we śnie. Szyje stawały się długie, giętkie i wyrażały wszystko: łaknienie, trwogę, żal, przekleństwo żywym. Szyje wyciągały się i oczy rosły, osaczały go zewsząd, zbliżały się, ogromne... „Och!” Budził się zlany potem.
Pewnego dnia stanął w drzwiach Natan Lerch, sąsiad z pierwszego piętra, który sprzedawał po mieszkaniach swe przydziały. Mizerak w ciemnym garniturze i białej, przybrudzonej mocno koszuli. Tylko jeden but miał rozdarty. Cicho wymienił cenę w progu, pochylony. W półmroku widać było smutny, cienki nos i boleśnie wygięte usta, kiedy tak czułym ruchem gładził chleb. Ojciec zawołał w rozpaczy:
— Człowieku, miej serce, jakże ja mogę od ciebie odkupić ten chleb?
Im musiały wystarczyć kartki. Ale Natan Lerch targował się dalej, nalegał, żebrał o kupno. Spojrzenie jego potulnie umykało w bok, błądziło wśród deseni gnijących tapet. Paskarzem przecież nie jest. Ach, parę groszy jeszcze opuści. Trzeba się wstawić w położenie człowieka. Ojciec sapał zniecierpliwiony, przymykał oczy, otwierał i patrzył w sufit. A matka opuściwszy nisko rękę próbowała parę groszy wetknąć w kieszeń sąsiadowi. Odsunął się szybko. Pochylił jeszcze niżej głowę, ale jałmużny nie przyjął.
— Przepraszam, nie jestem żebrakiem — powiedział łagodnie. I powtórzył: — Przepraszam!
Matka dłoń zaciśniętą przyłożyła do piersi.
Chleb trzeba było opalać nad ogniem. Ulice pełne były chorych, szerzył się tyfus i wracając do domu oglądali uważnie wierzchnią odzież w poszukiwaniu przybłąkanych wszy. Mali chłopcy na każdym skrzyżowaniu z krzykiem zachwalali obok tytoniu środki owadobójcze, mieloną kredę z do-