Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/68

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Smak wierzchniej strony chleba, smak spodniej strony chleba wspomina osobno.
— Nie pchać się, ludzie, dla każdego starczy.
— Akurat.
W tłumie powstał zamęt, rozległy się nawoływania; to przed sklepem zatrzymał się wóz i dwóch piekarczyków sapiąc z wysiłku, pod strażą OD-mana dygowało kosz.
Ile mógł ważyć taki bochen? Młode, zielone żyto szybko rosło i kisło w korycie, zaprawionym kwasem. Pamięta smak tego chleba, pierwszego po żniwach, który jadł na wsi. Pan Hrybko darł ziarno w kamiennym młynku, podobnym do żaren. A pani Hrybkowa z pluskotem ciasto rozrabiała, gniotła, uklepywała i pod dotknięciem jej palców rósł bochen wielki jak koło wozu. Dochodził na rozłożystych liściach, od spodu przywierały węgle i popiół, a kiedy się już upiekł — stygł na belce, w przewiewnym miejscu pod strychem. Jak gospodyni rozkrawała taki bochen (znacząc nożem krzyż), ukazywał się zielony ośrodek i bił w powietrze zapach węgli, słodki zapach młodego żyta, wilgotny i ciepły. Smarowali nie ostygły chleb masłem, które topiło się w oczach. Zapijali zimnym zsiadłym mlekiem, studzonym nocą w studni. A jedli ten zielony chleb patrząc w okno, na sad pełen słońca.
— Nie pchać się, ludzie, dla wszystkich wystarczy!
Wracał do domu wąchając bochenek z przydziału, ukradkiem tuląc do niego twarz, wdychając suchą woń plew. Charłactwo rzuciło na bruk pierwsze ofiary. Ze spuszczoną głową przechodził obok, mijając, odtrącając wyciągnięte ku niemu czarne ręce. Suche, zapadłe twarze konających, kanciaste czaszki i oczy wpatrzone w chleb —