Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/446

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ostrożnie, podaj do tyłu... dziura w bruku. Ostrożnie.
— No, a teraz zapnij sobie rozporek.
— Odczep się pan od mojego parasola i mnie daj święty spokój. Czy nie widzi pan, że mży i zaraz zacznie znowu padać?
— Panie posterunkowy, zupełnie nie rozumiem, jak można z taką gorączką wypędzić człowieka w podeszłym wieku na ulicę. Nat, weź pod pachę termometr i zmierz temperaturę, bo pan musi się sam na własne oczy przekonać.
— To jest wychowanie? Pani synek zmoczył mi cały koszyk? Tfu, ordynarne i po prostu w głowie się nie mieści.
— Nie mam teraz głowy do tego. Spytaj mamy lepiej, gdzie schowała nóż.
— Człowieku, a co mnie do tego? Stuknij się w głowę. Co mnie twoja gorączka obchodzi?
— Ja nie mogę iść dalej, bo złamałem nogę.
— To spróbuj pan inaczej opróżnić dziecku pęcherz w takim ścisku i nie opryskać ludzi!
— Eliasz, chodź bliżej, bo cię tracę z oczu.
— Nieważne.
— Ratunku, bo mnie tratują!
— Zamknij mu mordę. Ty tam, stoisz bliżej.
— Oj, moja noga, oj-oj!
— Ale jak? Drze się cholera... Żandarma, żandarma tutaj wołać, niech go kropnie.
— Ruben, jeszcze zanim włożyłeś żółtą opaskę, miałem takie dziwne przekonanie, że w twojej skórze chodzi po świecie wesz. A teraz sam wołaj żandarma, skurwielu!
— Pierożki zostały w piecyku, przecież mówiłam ci tyle razy. Z tego całego bałaganu zupełnie straciłam głowę.