Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/436

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

potrwać nawet dwóch tygodni, no, powiedzmy, z górą miesiąc.
— Zabrałeś termos z herbatą, Karol? Co? Termos z herbatą. Nie? Boże kochany, ogłuchł czy co. Z her-ba-tą!
— Zostajesz? Tutaj? Na środku ulicy? Kiedy wszyscy idziemy na dworzec?
— Nie leć tak, rybeńko, nie leć, bo się zgubisz i mamusia nie znajdzie cię wcale w tym strasznym tłumie.
— Tam, tam, trzymać, łapać, bo będzie za późno!
— Co ci znów ukradła? Co posiadasz takiego, dziadu, że ci mogła ukraść?
— Przepustkę!
— Co komu pomoże twoja przepustka. Zdychać razem ze wszystkimi można i z przepustką.
— Zdychać? Kto mówi od razu zdychać? Tam dopiero czeka nas przyzwoite życie, a nie wegetacja jak tutaj.
— Przedźwigasz się i znów zaczniesz narzekać na wątrobę. Już lepiej daj mi tę walizkę.
— Walizkę? Jaką znów walizkę? Nie brałam żadnej walizki. Muszę wracać. Trzymaj ten koszyk i idź przodem, ja cię dogonię.
— Gdzie, krowo. Do szeregu, już!
— Wszyscy krzyczą naraz, nic nie słychać i robi się sądny dzień, a tutaj podróż się jeszcze wcale nie zaczęła, to co będzie potem?
Zurück! Halt!
— Nie idę dalej. Niech padnę trupem na miejscu. Motłoch i ciągle depczą mi po nogach.
— Odwagi, wszystko będzie dobrze.
— Mojsze, gdzie jesteś, Mojsze? Zaczekaj.
— Tak, tak, moi drodzy, czwarta przeprowa-