Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/324

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nie gestykulować; pamiętał o tym, by mówić wolno, trochę niedbale i nie rzucać masy niepotrzebnych pytań. Ile pytań jest na świecie? Każdą rzecz można powiedzieć tak, aby stanowiła pytanie. Ponieważ zauważył, jak to śmieszy niektórych, zaczął tego unikać. Dbał o to, żeby nie wyróżniać się niczym. Słuchał uważnie prof Bauma, ale staruszek mówił z przesadną, staroświecką poprawnością, dobitnie podkreślając nosówki i miękkie „ł”, co już raziło. Każdy drobiazg mógł nabrać nieoczekiwanego wyrazu; obserwując, jak wujek Gedali z rozwianymi włosami, w długim palcie macha połą kuląc głowę w podniesiony kołnierz — widział go już po tamtej stronie, ściganego, wystawionego na domyślne spojrzenia czujnej zawsze policji. Odtąd nie stawiał nigdy kołnierza, nawet w największe mrozy. Chociaż w głębi duszy rozczulała go gwałtowność, wymowa, smutny humor, szerokie gesty i otwartość tych, którzy go otaczali, sam musiał unikać takiego zachowania.
Mimo to nigdy nie był pewny siebie; jak wygląda w oczach innych. O tym wszystkim trzeba milczeć, w domu też nie można o tym mówić z nikim. Stał się skryty, małomówny. Stał się instynktownie złośliwy. Widział, że cierpienia i krzywda jednych wzbudzają tylko śmiech i szyderstwa innych; trzeba wtedy opuścić głowę i przejść obok nie spiesząc się, jak gdyby nigdy nic. Myślał o sobie surowo, że strach nim kieruje w takich razach, i było mu wstyd, za siebie i bitych; z czasem zauważył, że można do tego przywyknąć, zobojętniał.
Ubranie na człowieku zdziera się i obraca w łachman, twarz jego suszy pragnienie i głód, długotrwała głodówka przemienia go w szkielet