Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/319

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wartość patelni. Wiatr wydmuchiwał z piecyka dym. Ramię przy ramieniu mężczyzna i kobieta patrzyli nieruchomo w dogasający ogień.
— Sza!
— Rabina ugryzła pchła!
— Ha, ha, ha, ha, ha!
Banda Barucha Oksa pokrzykiwała dla rozgrzewki w zimnej sieni.
Otworzyły się sklejone powieki. Ostry, daleki wzrok Fajwela nie dostrzegał już rudery zrujnowanej ani otaczających go kołem postaci, łachmanów pełnych wszy, twarzy udręczonych i sczerniałych, oczu wpatrzonych w niego w oczekiwaniu na słowo. Gdzieś tam w zakamarkach rudery rozległ się pobożny szloch. Pełzli ze swych barłogów bliżej, a którzy sił nie mieli zwlec się z legowiska, popodnosili głowy i w półmroku błyszczały dziką gorączką ich oczy. Dawid przystanął na progu słuchając żarliwego zawodzenia, lamentu bez końca, surowej melodii złożonej z paru taktów. Charłacy sunęli z ciemnych kątów. Blade twarze, wykrzywione, zbliżały się ku niemu. Szepczą. Co oni tam szepczą? Co to za tłum? Skąd? Ramiona złożone do modlitwy, wyciągnięte ku niebu, załamane w uniesieniu i gniewie. Mokry, ciemny dzień; co to był za dzień? „Trupy znoo!” Przed bramą kamienicy zatrzymał się wózek i brudny chudzielec wrzasnął — młodociany pomocnik Eliasza — a potem chyłkiem wyniósł się, zgorszony zaciętością i zgiełkiem zuchwałego życia. Za drzwiami Natana Lercha tłum, Estusia blada i cicha jak topielica, a wokół niej wrzawa, krzyk.
— Sza!
„Dzicy” po modlitwie przycichli. Ogarki świec przygasały, piecyk stygł. Fajwel Szafran osunął