Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/318

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

snął. Wszedł Długi Icchok niosąc szufladę pełną papierów. Gniótł arkusze, rzucał je do piecyka. Wionęło popiołem. W zadymionym powietrzu wirowały sadze. Długi Icchok grzał ręce uśmiechając się cicho, a ogień zabarwił mu czerwonawo cienkie uszy. Kobieta z patelnią podeszła do kozy. Odepchnęła Icchoka łokciem.
— Wynocha, tymi papierzyskami zdusisz tylko ogień. Już cię tu nie ma, łachmaniarzu.
Długi Icchok przykucnął na piętach pod ścianą w sieni i przez otwarte na oścież drzwi słuchał modlitwy, którą ciągnął Fajwel Szafran, a kobieta postawiła patelnię na piecyku wrzuciwszy tam przedtem kłąb oblanych naftą szmat. Zapłonęło; z patelni rozszedł się odór nieczyszczonego oleju i smażonej cebuli. Pogrzebaczem broniła innym dostępu do ognia. Tłusty, czarny dym walił kłębami z kozy.
Wargi Fajwela poruszały się cicho, palce przebierały fałdy tałesu. Nozdrza rozchyliły się. Pokręcił brodą zniecierpliwiony, jakby mu coś przeszkadzało. Charłacy patrzyli w napięciu na jego usta, nagie, różowe w kędzierzawej gęstwie ciemnej brody.
— Lusia, nie podchodź do rury, bo spalisz włosy. — Dziewczynka obciągnęła sukienkę. Tarła brudnymi piąstkami twarz i przeraźliwie ziewała. — Zaraz będzie kolacja, Lusia... Co się tak pchasz? Chwileczkę, już kończę i zwalniam.
Mężczyzna w żółtym damskim sweterku pokroił chleb na parapecie i podszedł do kozy z okopconym czajnikiem. Łakomie, długo patrzył na smażeninę, na zatłuszczone olejem i sadzami ręce kobiety. Przegarnęła żar, sparzony kciuk wetknęła do ust i ssała. Przysunął się blisko i smutnym, upartym spojrzeniem śledził, jak ciemnieje za-