Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/249

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dnym — i wszystkie bramy otwierają się przed głodnym.
Ale o tym — jak powiedzieć? Wstyd, hańba. Zawsze, kiedy jest po tamtej stronie, kupuje osobno ćwierć kilo chleba i zjada ukradkiem, sam, bo kupuje tę ćwiartkę skrycie dla siebie; w sieni najbliższego domu, gdzie się chowa po wyjściu ze sklepu, połyka w paru kęsach i milczy o tym; połyka ze wstydem, zamykając oczy i dając się unieść występnej rozkoszy napychania brzucha. A przecież mógłby odnieść wszystko do domu, zacisnąć zęby, wytrwać — tak, a kiedy myśli o czekającej go drodze powrotnej, jakiś głos mówi pobłażliwie: „Nażryj się, to już ostatni raz!” Słucha posłusznie tego głosu, głosu rozsądku, który zawsze wiedzie na pokuszenie, bo za każdym razem jest ostatni raz. Czy wolno tak? Wiedział, że nie wolno. Teraz drżał, trochę z zimna, trochę na dźwięk słów prof Bauma, które przejmowały go czymś na kształt lęku. Ale lęk przed ogromem wszechświata to zupełnie co innego niż strach przed żandarmem Krwaworączką. Lęk, zdumienie, zachwyt. Czy nigdy nie będzie mógł wypowiedzieć? O swym strachu przed żandarmami nikomu nie pragnął powiedzieć.
— Palić się dzisiaj wcale nie chce, co za los — narzekała matka. — Daj tę zawszoną koszulę tutaj, prędko.
Ojciec zwilżył szmatę paroma kroplami politury i tak wrzucił pod blachę. Zabuzowało! Politura zawiera jakiś olej, żywicę, spirytus palny; na tej piekielnej mieszance upiecze się każde paskudztwo i spłonie, a ciepło rozpalonych śmieci buchnie na twarze kojącym, przelotnym powiewem. Ojciec zatkał korkiem butelkę, przybił dłonią i postawił w kącie za skrzynią, gdzie przechowywał dotąd