Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/247

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ach, to tu.
Słabo pełgał ogień rozniecony przez matkę. Z plamą sadzy na czole, ze śladami popiołu we włosach, machała ścierką przed otwartym paleniskiem i sączył się dym. Poruszała pogrzebaczem śmiecie pod blachą, które tliły się niemrawo z sykiem ustępującej wilgoci. Ojciec opatrzył karbidówkę, a zielone światło zalało jej twarz. Na uniesionym chudym łokciu widać było szare zgrubienie, plamę spierzchniętej skóry. Czarne oczy zalśniły połyskiem ognia i zgasły, kiedy odchyliła głowę zakrztusiwszy się dymem. Pełzł po jej szyi, we włosach, a ona kasłała, ręką oganiała się przed tym dymem.
— Daj no tę zawszoną koszulę, zaraz zrobię z nią porządek... Ehem, ehem.
Nie bał się piekła, chociaż wiedział o jego istnieniu. Kapłani wszystkich wyznań straszą piekłem i groźbą mąk wiecznych. Piekło, piekło... Długotrwałe gotowanie ludzkiego mięsa na wolnym ogniu i ciągłe polewanie pieczeni smołą. Siarka, olej, wszystko to podsyca ogień, ale czy można wiecznie płonąć? Jak długo można płonąć, aby nie spłonąć? Jak długo można się gotować, aby się nie ugotować? Próbował sobie wyobrazić takie cierpienie i nie mógł. Próbował sobie wyobrazić lęk przed takim cierpieniem i też nie mógł. Zimno; może gdyby nie było tak zimno, łatwiej by to poszło i obraz ognia piekielnego wstrząsnąłby nim? W każdym razie na karcie wyglądało to tak: od konstelacji Wagi, gdzie dawniej umieszczano szczypce Skorpiona, wygięte cielsko ognistego robaka, robaka, który nie umiera, sięgało swym odwłokiem aż po rozwidlenie Drogi Mlecznej. Palec prof Bauma zatrzymał się i ukazał gwiazdę pierwszej