Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/245

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

skupiska żaru zagarniały na swej drodze strumienie chyżego światła i wirowały, gigantyczne konchy, by wydać na świat potomstwo wielu słońc. Droga Mleczna, ojczyzna widzialnych gwiazd, rozciągała się w nicości pośród odległych mgławic, które rozpraszały się z niewyobrażalną prędkością w ucieczce i wypełniając wszechświat, wydychały w przestrzeń życie.
Prof Baum w uniesieniu wyciągał rękę wzwyż, nie widząc Dawida, który skulony siedział nad zeszytem.
Mróz nie będzie wieczność trwać. W styczniu dzień się wydłuży, w marcu nastąpi zrównanie, lody ruszą. Myślał z otuchą o nadejściu wiosny, a nagłe wspomnienie lata przejęło go wzruszeniem, jakby już poczuł na twarzy grzejące słońce. Zziębnięty, dygocąc, czekając, aż matka roznieci marny ogień — po środku tej zimy z czterdziestego pierwszego na czterdziesty drugi rok, która runęła na żywych i martwych, grzebiąc pod śniegiem życie — Dawid pytał:
— To świat ma swój cel?
A prof Baum odpowiadał:
— Tym celem jest śmierć cieplna. Świat dąży ku zagładzie.
Na pozór nic nie może ulec zmianie. Zima wyprzedza wiosnę, wiosna wyprzedza lato. Ale gwiazdy trwonią energię, konają w błysku światła, stygną, gasną. Planety oddalają się od nich w cień i chłód. Z każdym obrotem Ziemi Słońce porywa ją w niewiadomą stronę, z każdym obrotem Słońca Galaktyka porywa je w niewiadomą stronę. Siły ciążenia maleją, drogi rosną. Wszechświat mknie w nicość, ogromnieje z szybkością światła, ginie. Sfera gwiazd stałych nie istnieje... Geometria jest myślą rzuconą w przestrzeń, ruchem pa-