Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/244

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Stamtąd, spod stropu świata, szły ku niemu niejasne znaki, które uczył się przyjmować i rozumieć, jakby do niego były wysyłane. Następstwo dni i nocy, miesięcy, pór roku, wszystko znajdował tam trwale wyryte.
Niebo to było kierunkiem, siłą, podróżą. Podróżą i miejscem podróży, siłą i kierunkiem siły. Tutaj, na dole, przestrzeń ogarniały cisza i bezruch. Ale wystarczyło wytężyć słuch, napiąć myśl i rozlegał się łoskot pękającej gwiazdy, głuche dudnienie żarzących się mas, syk mgławicy, która zmagając się z lodowatą otchłanią gromadzi siły w ciągu milionów milionów lat świetlnych swego połogu, by trysnąć w czarną przestrzeń nie narodzone jeszcze ciało młodej galaktyki. W niewymiernej pustce gotowej na jej przyjęcie, w skupieniu gromadzącej się energii tężała lotna materia i dokonywało się życie, rozpraszając w ciemności blask.
W tym świecie, gdzie Ziemia poruszyła się z miejsca i poczęła obiegać Słońce ze skończoną prędkością dwudziestu dziewięciu kilometrów na sekundę, panował ład pełen swobody utrzymywany na odległość władzą niebieskich ciał. Słońca, planety, księżyce nurkowały w przestrzeni jak zwinne ryby w wodzie, mijając się godnie w okrężnym ruchu po nieskończonych torach. Wysyłały światło znacząc miejsce swego pobytu w pustce i pochłaniały światło, żywiły się nim jak międzygwiezdnym planktonem. Wszystko miało tutaj swój porządek, miejsce, drogę — za dzień, za miesiąc, za rok. Wieczność rozciągała się przed światem, jak rachunek matematyka, który zbliża się dopiero do wyniku. Jedne gwiazdy umierały, inne rodziły się i nic tutaj pozornie nie ginęło. Białe karły przyczajone malały w ukryciu, by znów po latach wybuchnąć siłą utajoną w nich do czasu. Ogromne