Dawid poczuł, jak robi mu się niedobrze, mdło i dzwonił zębami. Elijahu wpakował dwa palce do gardła, pozbył się wszystkiego. A on krztusił się własną dłonią, spocony. Jak wówczas, przed wojną, dawno temu, kiedy w połowie uciekł ze snu, ciężkiego niczym zmora. Zmora wysmażona w technikolorze dla starych kretynów i ich drobnych kretyniąt, pełna brodatych duszków, z rycerzem na białym koniu, z królewną w lesie. Kruk siadał na jej ramieniu, za plecami powiewał czarny płaszcz. W wielkim kotle jedno małe zatrute jabłko. Dziewczyna ugryzła owoc i padła śpiewając pełną piersią. Dawid z bólem głowy oglądał cienie na płótnie, sentymentalno-okrutną intrygę ze słodkimi piosenkami, pełną złych i naiwnych kolorów i morałów. Ogarnął go lęk; najpierw w kinie, a potem we śnie. Krzyknął, przebudził się i zakrztusił. Ojciec pytał: „Co mu?” A matka ujęła go mocno za czoło i odchyliła w tył głowę.
Siedział w gruzach, na działce, oparty plecami o szopę. Elijahu stał nad nim blady, trochę wystraszony i nie wiedząc, jak mu pomóc, tłukł go dłonią w plecy, pomiędzy łopatki i w kark. Wiedział, co odchorował: obraz Disneya przyprawił go o mdłości i dziecinny lęk, a widział ten kolorowy pasztet w kinoteatrze „Uciecha” za pięćdziesiąt groszy. Za pięćdziesiąt groszy umierała królewna, galopował biały koń, nuciły basem brodate duszki. Ciało dziewczyny ożyło wśród westchnień i usta śpiewały radosnym sopranem. Duet przemknął w galopie przez ekran. Koniec, ustał szum projekcji. A dlaczego we śnie drugi raz to samo zobaczył? Pewno ze strachu.
Dawid i Elijahu chodzili na działkę całe lato i sparzona skóra złaziła z nich wielkimi strzępami.
Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/181
Wygląd
Ta strona została przepisana.