Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/150

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zatopił spojrzenie w jarmułce kapłana, pełnej jałmużny. Do niej pełzł już żebrak, powoli i wytrwale przesuwając plecy wzdłuż ściany. Kapłan mamrotał cicho, wreszcie zamilkł i opuścił głowę. Uważnymi, drobnymi poruszeniami palców iskał z łachmanów wszy.
— Co tam dobrego spożywa dzisiaj lud Izraela? — wołał Elijahu do Dawida, który stał bliżej kotła.
A Baruch Oks śpiewnym głosem rzucił w jego stronę, jak werset:
— Lud Izraela spożywa zupę jarzynową na śmietanie z koperkiem. Smakuje?
Henio Siedź wepchnął się przed Dawida i warknął:
— Posuń się trochę i zrób miejsce.
— Dzisiaj? — pokrzykiwał Zyga. — Zupa z trupa, a na drugie flegma suchotnika!
— A jutro?
Zyga z nudów nawlekał cierpliwie ucho garnka na pasek od spodni. Uwolnił ręce, przeciągnął się i odetchnął głośno. Żar buchał z ruin. Dawid stał za nim trzymając rozprażoną w słońcu aluminiową menażkę; ostatni przydatny sprzęt z żołnierskiego ekwipunku ojca, przechowywany długo.
— Jutro? Kotlet z rany ropą polewany!
Głos Zygi pochłonął zgiełk; tłum rozpadł się nagle i znów zwarł ciasno, wyrzuciwszy na środek ulicy starca i dziewczynę w różowej sukience.
— Zemdlała! Biedactwo, tyle godzin w słońcu stać, w takim ścisku, nikomu nie życzę.
— Przepaliło jej głowę.
— Ludzie, co tak mokro tutaj?
Starzec machał kapeluszem przed twarzą dziewczyny i domagał się wody. Małego kubeczka wody!