Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/151

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

W tłoku musieli stąpnąć na nią, bo różowa sukienka była już brudna i podeptana.
— Zupa, akurat — mówił Zyga. — Zanim dowleczesz się do lady, będzie tylko kawa ze starych fusów. I dla frajerów ekstra owsiane piwo. Po co wpuściłeś Śledzia przed siebie, Dawid? Wykop go stąd, szybko.
— Ty, ty — syczał Henio Siedź. — Nie bądź taki duży chojrak.
Chude, brudne ręce kapłana miotały się w słońcu, śląc daleko łamliwe, szybkie cienie, po których deptali przechodnie.
— Panie Abrahama — zaczął. Odtrącił charłaka, który za blisko przysunął się do jarmułki. — Jakuba.
Charłak mrugał bezrzęsymi powiekami. Dłonie zaciśnięte kurczowo na pokruszonym kawałku chleba nie rozwierały się; okryte były łuską lepkiego potu. Smugi brudu pękały na zmarszczkach obwisłej skóry i osłaniały tułów, chudy jak tułów węża. Podniósł do ust wymięty chleb i ssał. Odpełzł odrobinę dalej, obejrzał się na kapłana.
— Panie Abrahama, Izaaka, Jakuba. Ty... Ty, który dymem przemówiłeś z ognistego krzaka. Ty, który skrycie, za plecami Żydów, powierzyłeś Mojżeszowi tablice swych praw.
Z pełnymi banieczkami ludzie przechodzili obok, zawracając — ogonek posuwał się krok za krokiem do przodu.
— Gdzie jest Żółtko? — wołał Baruch Oks. — Niech no dostanę w ręce tego drania.
Mundek Buchacz krzyknął przez placyk:
— Już drałuje! Zaraz będzie tam u ciebie.
Baruch Oks wyszedł z cienia za załomem bramy, a skórzaną kurtkę przewieszoną miał przez