Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/142

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została przepisana.

    ale na prerii — tam swobodnie cwałować może tylko dziki mustang.
    Kiedy koń był już oporządzony, Mordchaj sadowił się przed szopą na stosie uprzęży i czekał nadejścia nocy. Smutne, blade, stare oczy skierował daleko w przestrzeń. Na drugim podwórzu w wieczornej szarówce krążyły leniwie głosy furmana i krawca.
    — Jankiel, po coś wrócił?
    — Po igły!
    Krawiec po wysłuchaniu apelu radia w trzydziestym dziewiątym roku, nawołującego mężczyzn do opuszczenia miasta, zawinął w popłochu swój krawiecki tobołek, wyszedł wraz z Maksem i Manią Leder na szosę i pochłonięty falą uchodźców pomaszerował na wschód; a potem znad granicy uciekł i wrócił na Krochmalną za mur, zawstydzony jak po nieudanej przechadzce.
    Za plecami Mordchaja rozległo się łagodne parskanie kobyły.
    — Jankiel, ty nie umiesz chodzić przez granicę. Ja na twoim miejscu przeszedłbym trzy razy tam i z powrotem z zapaloną świecą w ręku.
    Jankiel otworzył drzwi warsztatu i nawlókł zwinnie igłę patrząc zmrużonymi oczami z złoto-szare niebo.
    — Dajmy na to.
    Mordchaj składając siwą głowę na ręce mówił z zadumą:
    — Cherubin mieczem płomienistym przegnał żydowskiego krawca sprzed bram raju, bo krawiec nie wiedział, dokąd idzie, i nie wiedział, dokąd wraca.
    Kiedy ściemniło się, Mordchaj wyrzucać zaczął cegły z szopy i gruz wynosić dużym kubłem. Ukradkiem rył przełaz prosto do piwnic zburzonej