Strona:Boecker-Stove - Chata wuja Tomasza.djvu/319

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
315
przez Boecker Stove

Słysząc tak straszne, bezbożne słowa, Tomasz ze zgrozą i przerażeniem zamknął oczy, jakby dla odpędzenia piekielnej zmary.
O! ty nie wiesz — mówiła dalej — co się tu dzieje, lecz ja wiem. Pięć lat w tych miejscach depcze on i ciało i duszę moją swą obmierzłą stopą; nienawidzę go jak szatana! Tutaj jesteśmy w samotnej pośród błot plantacji, o dziesięć mil oddaleni od innych. Nie znajdziesz tu białego, któryby mógł świadczyć, jeżeli cię żywcem usmażą, posiekają na kawałki, lub psom na pożarcie oddadzą, powieszą lub zaćwiczą na śmierć! Niema tu ani praw boskich, ani ludzkich, któreby mogły ciebie lub kogo z nas ochronić. A niema nikczemności, którejby on, ten okrutnik, nie był zdolny popełnić. Najśmielszy, najodważniejszy zadrżałby, gdybym opowiedziała, com ja, ja tylko jedna widziała w tych miejscach! Opór tu niemożebny! Czyż ja chciałam żyć z nim? Czyż nie byłam starannie wychowaną? A on! o dobry Boże! czemże on był i czem jest? A jednak żyłam z nim przez pięć lat, przeklinając we dnie i w nocy każdą chwilę mego życia. Teraz przywiózł sobie dziecię zaledwie piętnaście lat liczące, bogobojne... Dobra jej pani nauczyła ją czytać i pisać.
Kassy zaśmiała się złowieszczo, i śmiech jej dziko się odbił w tej starej zrujnowanej stodole, jakby echo z drugiego świata. Tomasz załamując ręce, zawołał:
— O Jezu, Zbawicielu nasz! czyż rzeczywiście wydałeś nas na pastwę tego człowieka? Wspomóż mię. Panie, wspomóż, bo upadam!
Kassy głosem oschłym mówiła dalej:
— Twoi towarzysze pracy są to nędzne, czołgające się psy! czyż warci oni, abyś się za nich poświęcał? Niema ani jednego, któryby dla nędznego zysku nie powstał przeciw tobie! Wszyscy oni wzajemnie się nienawidzą, wszyscy równie niewdzięczni, okrutni, wynaturzeni. I pocóż dajesz się męczyć za nich?
— Biedni! — zawołał Tomasz. — I cóż ich uczyniło tak złymi? I ja, gdybym uległ, stałbym się im podobnym i powoli zobojętniałbym jak oni. Nie, nie, pani! ja wszystko straciłem: żonę, dzieci, chatę i dobrego pana, któryby mię uwolnił, gdyby pożył jeszcze tydzień. Straciłem wszystko na tym świecie, wszystko i na zawsze; o! czyż mam tracić i niebo! Nie, nie, przenigdy!
— Lecz Stwórca nie może uważać tego za grzech — rzekła Kassy. — Czyż nie przynaglają, nie zmuszają nas? Powinien zażądać rachunku od prześladowców naszych!
— Tak — rzekł Tomasz — lecz to nas nie zwalnia od wypełnienia obowiązków naszych. Jeżelibym kiedy został tak okrutnym jak Sambo, jeżelibym stracił wszelkie uczucie litości, byłbym złym człowiekiem, a to właśnie mnie przeraża.
Kassy zwróciła swój dziki, ponury wzrok na Tomasza, i jakby ją nowa myśl uderzyła, jęknąwszy ciężko, zawołała:
— O Boże miłosierny! tak, ty prawdę mówisz! o... o!... — I upadła na ziemię z okropnem łkaniem, jakby pod ciężarem strasznej moralnej boleści.