Strona:Björnstjerne Björnson - Tomasz Rendalen.djvu/145

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Do ostatnich szczegółów wiedziała, co powie, nowością dla niej była jednak nieustraszona forma przemówienia, energja i potęga osobistego wpływu mówcy. Nie przeraził jej. Dzielną będąc, czuła, że ten właśnie temat wymaga zupełnej szczerości. Znała obojętność rodziców dla sprawy wychowania i rada była, że usłyszeli raz bodaj słowa prawdy. Przytem cieszyło ją, że sprawę ujął z tak szlachetnej strony i odczuła jego wnętrzne wzruszenie. W rażenie pierzchło dopiero z ostatniemi jego słowami. Okulary przysłoniły łzy. Otarła je, nie widząc nikogo i nie myśląc o nikim w hali.
Przyszła do siebie dopiero, gdy zaczęto wstawać. Musiała być gotową na przyjęcie tych, którzy zbliżą się do katedry, by ją pozdrowić, powinszować, lub też złożyć gratulacje dla nieobecnego już syna.
Ale nie jawił się nikt... to jest, przyszły panny Jensen, koślawe modystki. Zbliżyły się jak zawsze, serdecznie uśmiechnięte, podziękowały, złożyły gratulacje Tomaszowi i zapowiedziały, że podziękują mu osobiście. Ale były jedyne. Nie przyszedł nawet Nils Hansen, ni Laura, ni żadna z dawnych uczennic... ni wreszcie pani Engel... biedna, dobra Emilja... nie było nikogo... nikogo...
Nie przeraziłoby pani Rendalen bardziej, gdyby ktoś przystąpił i wymierzył jej policzek. Cóż to miało znaczyć, na Boga?
Dla niej, mowa syna była rezultatem wspólnego życia, wspólnych myśli, sumą tego wszystkiego, czego się razem nauczyli i doświadczyli.
A raczej mowa ta była jeszcze czemś więcej, była rezultatem wychowania syna od urodzenia, aż do chwili osiągnięcia pełni świadomości, kiedy oto, stojąc na