Strona:Benito Mussolini - Pamiętnik z czasów wojny.djvu/25

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Inne krzyże bez napisu. Były to wspólne mogiły.
Biedni zmarli, pochowani na tych niedostępnych, odludnych pasmach górskich! Wspomnienie o was noszę w głębi mego serca!
Przykucnęliśmy wśród głazów pod gwiaździstem niebem. Jakiś przechodzący oficer kazał nam nabić karabiny i zatknąć bagnet na broń. Nikomu pod żadnym warunkiem nie wolno opuszczać swego miejsca!
O dziesiątej rozpoczęła się akcja bojowa. Słychać już było suchy i łoskotliwy trzask karabinów włoskich. Pam, pam, pam! Austrjackie karabiny nie zwlekają i odpowiadają nam swojem: ta—pum! „Motocykle śmierci“, karabiny maszynowe, rozpoczynają swą galopadę. Ich stuk: ta—ta—ta! ma szybkość wprost niewiarygodną. Sześćdziesiąt strzałów na minutę. Granaty ręczne rozdzierają powietrze. Po północy otwiera się ogień artyleryjski wprost piekielnej gwałtowności. Rakiety świetlne przecinają ustawicznie tło niebios; jednocześnie na całej linji wszyscy strzelają jak opętani. Grad pocisków trzeszczy nad naszemi głowami.
— Padnij! padnij! — ktoś krzyczy.
Ja jednak muszę powstać, aby ustąpić miejsca rannemu człowiekowi, który ma ramiona nadszarpnięte wybuchem granatu. Biedak, jęcząc, prosi mnie o łyk wody, ale sanitarjusz nie pozwala mu jej podać. Moim kocem wełnianym, okrywam ranionego. Jest zimno. Po północy rozlega się straszny wybuch. Zrywamy się na równe nogi: mina austrjacka rozsadziła część szczytu, obsadzonego przez pluton 8-mej kompanji. Długa błyskawica przerzyna schmurzone niebo i ponury grzmot napełnia dolinę. Mijają nas lekkoranni, wlokąc się o własnych siłach na plac opatrunkowy. Palba karabinowa słabnie. Nad ranem ustaje zupełnie.