Strona:Benito Mussolini - Pamiętnik z czasów wojny.djvu/192

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.


10 lutego.

Mroźny wiatr ustał. Poranek pełen olśniewającego blasku słonecznego. Przedwiośnie. Drobne roboty koło rowu łącznikowego. Powszedni ogień artylerji. Zwykły przelot płatowców. Kilka granatów nieprzyjacielskich trafiło celnie… we własne okopy. Ogień artylerji austrjackiej jest w dalszym ciągu bardzo dorywczy i zgoła nieszkodliwy.

11 lutego.

Strzelanina. Austrjacy ostrzelali nas bombami, nie zadając jednakże strat. Mało strzałów — huk potężny. Bomba spadająca wygląda jak kot z zadartym ogonem.

12 lutego.

Pracowałem w „rowie zmarłego Austrjaka“. Na wierzchołku wzgórza leży jeszcze dziesiątek niepogrzebanych trupów austrjackich i dwa nasze. Jeden z nich bez głowy. Dżdżyste popołudnie. Wieje scirocco. Jezioro Doberdo taje. Obustronny ogień skupiony artylerji.

13 lutego.

Jezioro Doberdó, całe zarosłe szuwarem, przedstawia smutny widok — istne bajoro, niby siejąca zarazę „Pietra Rossa“. Ciekaw jestem, czy dziennikarze, którzy nazwali je „malowniczem“, widzieli je na własne oczy? — Gwałtowny ogień. Kilku rannych, z tych jeden przez własną nieostrożność. Poza tem nic. Wspaniałe, ciepłe słońce.

14 lutego.

Słoneczny poranek. Przenoszą nieboszczyka, owiniętego w płótno namiotowe. Za nim postępuje kilku jego towa-