Strona:Bajka o człowieku szczęśliwym.djvu/197

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jak w fantastycznem marzeniu... Popielaty obłok zasłonił na chwilę płonącą się już zachodem Jungfrau, a obok wytryskały ponad zwał chmur szczyty inne, ogromne, śnieżne i coraz to dalsze, aż hen... po wschodnie krańce berneńskiej wysoczyzny...
Słońce zachodziło tymczasem... Kiedym spojrzał znów na nie, wisiało nad samym nieboskłonem, w pasie najdalszych, popielato-amarantowych oparów, samo bez blasku już i krwawe, przez załamanie promieni wydłużone jak lampjon olbrzymi, już nie do kuli, lecz raczej do krągło zakończonego walca podobne. Walec ten ciemno-purpurowy topniał od dołu i tajał, rozpływał się i ginął w jakiemś sinem zamroczu, pozornie najdalszej linji widnokręgu nie dotykając... Już tylko krwią ociekła, odwrócona czara pod żażegniętemi chmurami płonie, już skrawek tylko — mniej jeszcze błysk ostatni... Obłoki ciemnieją, bledną, w głąb nieba zapadają. Alpy wyszły już z mgieł całe; srebrzystą szarością zmierzchu od szafirowego nieba się odcinają.
Poniżej, na platformie przed hotelem, płatny parobek szwajcarski zadął w długi róg alpejski. Zadął chrapliwie i niezbyt czysto — i urwał. Ale