Strona:Bajka o człowieku szczęśliwym.djvu/196

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nia. Było to złoto żywe i kapiące z czarnych lub ciemno-szafirowych smug, był żar rozkrwawiony na śnieżnych mgłach, róż od snu delikatniejszy, jak pył po srebrnej wełnie rozwiany, i amarant na zielono-szarych i popielatych tumanach... A wszystko to świeciło i płonęło i mieniło się ciągle, a wszystko to biło w oczy i w piersi niemal tak bajecznym przepychem, takiem szaleństwem blasku, kształtu i barwy, że oddech prawie w gardle zamierał...
Odwróciłem się od słońca ku Alpom. Chmury spadły niżej, skłębiły się na reglach zielonych i bujną falą zwełnioną turnie kamienne pokryły — a nad niemi, na ciemnym błękicie olśniewająco biały szczyt Jungfrau, tak wysoko na niebie, tak nieprawdopodobnie wysoko, iż oczy przerażone rzeczywistości tego zjawienia uwierzyć nie chciały! Nad szczytem i wkoło niego, na obłokach w toni szafirowych rozwianych — anielski sen przyćmionych, uśmiechniętych barw: róż, z jakichś motylich skrzydeł strząśnięty, — konchy perłowe, stare czarodziejstwem jakiemś prześwietlające, w powietrzu rozdęte złoto i seledyn niepojęty, w zetknięciu z czerwienią aż w szaro-błękitną zieleń przechodzący. I znowu płynęły kształty i kolory przed oczyma mojemi,