— Była dla mnie wszystkiem, i to całe nieszczęście, — począł po chwili, zapatrzony znów przed siebie, w stronę, gdzie w złotym pyle zachodzącego słońca majaczyły już sinawo warowne wieże grodu.
— Tak, wszystkiem, — powtórzył z bolesnym półuśmiechem, co jak ptak w przelocie muskał jego młode i namiętne blade usta.
— Poznałem ją... nie pamiętam już: może to było na dworze, podczas zabawy hucznej, strojnej, kiedy to światła jarzących świec skrzą się w kielichach pełnych wina i w pełnych upojenia oczach kobiet, a może nad jakiem cichem jeziorem, pod smrekami czarnemi, pod bladem niebem naszego lata północnego... Co na tem zależy? — dość, że pewnego dnia zbudziłem się z dziwnie radosną świadomością, że ją znam. Nie kochałem był do owego dnia jeszcze żadnej kobiety...
Uśmiechnął się znowu.
— Nie byłem wówczas Hamletem, to jest nie byłem tem, co dzisiaj wy tem imieniem mianujecie. Byłem jednym z tych ludzi, co mają przyszłość przed sobą, to znaczy jednym z tych, co budząc się rankiem myślą: oto dzisiaj wiela mam zrobić, i na jutro jeszcze pracy zostanie
Strona:Bajka o człowieku szczęśliwym.djvu/119
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.