którą żadnemu z nich przejść nie było wolno. Los sprzyjał Marcelowi w wyborze broni.
Po tych przygotowaniach, przeciwnicy zajęli stanowiska, a sekundanci stanęli po bokach.
— Zaczynajcie, panowie! — zawołał La Chesnaye swym najpiękniejszym głosem afrykańskim.
Marcel Besnard podniósł broń i wystrzelił...
— Rażony!...
Książę de Carpegna rzeczywiście rażony w pachwinę, zachwiał się... Pomimo to jednak wyprostował się... Powoli zbliżył się do zaznaczonej granicy, podniósł pistolet i celował ku Besnardowi.
Marcel skrzyżował ręce na piersiach i spokojnie wyczekiwał ciosu.
— Strzelaj pan!... Strzelajże pan! — zawołał Grayenoire.
— Strzelaj pan, do stu tysięcy djabłów! — wrzasnął baron.
Książę de Carpegna już miał pociągnąć za kurek, gdy lekki szmer w gęstwinie, znajdującej się za nim, zniewolił go do rzucenia ku niej okiem. Spojrzał i zaczął się śmiać, cicho jakoś i dziwnie...
Podniósł broń i wystrzelił w powietrze... W tej chwili padł na ziemię i zemdlał.
Sekundanci przybiegli do niego, a lekarze obejrzeli ranę. Książę miał dolne żebro zdruzgotane, krew upływała bardzo obficie: kula utkwiła w brzuchu.
— Trzeba go przenieść do mego domu, — odezwał się pan de Gravenoire. Kazałem przygotować pokój.
— Zbyteczne to, łaskawy panie — odpowiedział signor Traventi... Gdyby jego ekscelencja mógł mówić, odmówiłby.
— Ależ przecie nie przeniesie podróży!... Wieźć go teraz, to to samo, co na śmierć go narażać!
Lekarz włoski był bardzo zmartwiony i nalegał, ażeby skorzystano z grzeczności pana de Gravenoire.
Strona:Augustyn Thierry - Spiskowcy.djvu/70
Wygląd
Ta strona została przepisana.