Strona:Augustyn Thierry - Spiskowcy.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ty, któraby ją mogła usłyszeć... Besnard przyciskał ją do ziemi:
— Nigdyś mnie nie kochała?! — wołał z wściekłością. Zapóźne wyznanie, moja piękna!... A więc będziesz mnie ubóstwiać w wieczności!
Kolanami naciskał jej piersi; rękoma schwycił ją za głowę i starał się zanurzyć w kałuży zimnej wody. Rozyna broniła się rozpacznie: paznokciami i zębami szarpała jego ręce, pluła mu w twarz, miotając obelgi.
— Podły!... Rozbójniku!... Syn mordercy! Ah, ah!... Ja chcę żyć!... Nikczemny!... Rozbójniku!
W tej chwili Rozyna Savelli była sobą: była to istota nizka, ciało dla ciała — ladacznica...
Wobec śmierci włoszka zlękła się piekła i zawołała:
— Księdza!... Oh! księdza!
Nagle ręce, które ją dusiły, usunęły się: Besnard wstał z ziemi.
Szeroko otwartem i oczyma spoglądał w przestrzeń: twarz jego miała wyraz obawy i zdziwienia zarazem... Po chwili upadł na kolana i schylając głowę, zawołał:
— Ojcze!
Rozyna jednym ruchem powstała z ziemi, nie spojrzała nawet na kochanka i szybko poczęła uciekać ku brzegowi.
— Ojcze!... Ah, ojcze! — wołał ciągle Besnard, nie widząc nawet, że Rozyna uciekała od niego.
Syn hrabiego Besnarda położył się na ziemi, z oczyma zwróconemi ku niebiosom. Spokój zupełny panował w jego sercu. Powoli zbliżał się ku niemu grób, otchłań niezmierzona... Besnard skrzyżował ręce na piersiach i czekał...