Strona:Augustyn Thierry - Spiskowcy.djvu/204

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pominały sobie szczegóły tej burzy, która niejednej z nich zabrała męża lub dzieci. Była to noc straszna nawet dla obeznanych z szaleństwami i gniewami oceanu.
Dzień już zaczynał wyłaniać się z obsłon nocy: na wschodnim krańcu nieba świtało... Dziwna to była jutrzenka!...
Na wschodzie długa linja mlecznego światła zarysowywała się na tle szarego nieba, z którego spadały płatki białego śniegu; ale pod tem mgławem światłem otchłanie morskie pogrążone były w ciemności. Gęsta mgła zasnuwała szatą ciemności burzliwe bałwany i zapadała na krańcach widnokręgu w nieskończoność. Pod tą zasłoną słychać było ryk wód, wycie wiatrów, które na chwilę czasem ustawały, ażeby z tem większą mocą uderzyć.
Po nad wioskami, budzącemi się do życia, dźwięczały dzwony wzywające do modlitwy...
Anioł Pański!...
W tej chwili, w murowanem ogrodzeniu parku Sassevilskiego od strony morza, mała furtka się otworzyła i dwie postacie ukazały się na szarem tle rodzącego się poranka.
Dwa te cienie szybko kroczyły ku oceanowi. Burza nie wstrzymywała je wcale. Besnard był spokojny i milczał, ale Rozyna de Carpegna mówiła wiele, rzucała w przestrzeń frazesy, była w uniesieniu.
— O, masz słuszność, mój drogi, żeś wybrał to straszne, a tak piękne łoże na miejsce pocałunku, który nigdy się skończyć nie może!... Masz słuszność, mój jedyny!... Powinniśmy pożegnać się na wieki w tem miejscu, gdzie kochaliśmy się tak szczerze, tak głęboko!...
Besnard uśmiechał się, i radośnie i ponuro zarazem... Pęka w ręce oboje postępowali ciągle naprzód! Na za kręcie drogi stali w samym środku szalejących wiatrów, które słoną pianę w twarz im rzucały.