Strona:Augustyn Thierry - Spiskowcy.djvu/170

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Słowom tym towarzyszył gest teatralny.
Besnard zdziwionemi spojrzał oczyma na ministra, który, nie dając mu przyjść do słowa, jeszcze raz powiedział:
— Mówię wyraźnie: jesteś pan wolny!... Wszak pan słyszysz co mówię?...
Pan minister mówił wyniośle, twardo, bardzo wyraźnie, ale twarz jego, jak zawsze, przybraną maską obojętności była pokrytą.
Besnard oczom swoim nie wierzył; zdawało mu się, że go słuch myli — i milczał.
— Jesteś pan więc wolny... Cóż zamierzasz pan teraz zrobić?
— To, co mi rozkażą.
— Wybornie!... Otóż, zechciej mnie pan zrozumieć. Działam na własne ryzyko, nikt mi tak postąpić nie nakazywał. Wiedz pan, że śledztwo sądowe jest w toku: jutro, dziś jeszcze może, znów mogą pana zaaresztować... Wszak pan to rozumiesz?... Zdaje mi się, że nie... Postaram się wyrażać się jaknajjaśniej... Jako syn bardzo wysokiego urzędnika cesarza, nie możesz pan zająć miejsca na ławie oskarżonych!... Cóż więc masz pan za zamiary?
— Opuścić Francję.
— Zły to projekt!... Zażądają, gdziekołwiekbyś się pan znajdował, wydania pańskiej osoby w ręce francuzkiej sprawiedliwości... Widzę, żeś pan mnie jeszcze nie zrozumiał!... Proszę wysłuchać uważnie to, co powiem: nosisz pan nazwisko wice-hrabiego Besnarda, jesteś pan urzędnikiem w radzie stanu, a ojciec pański zajmuje w cesarstwie bardzo wysokie stanowisko. Należy uniknąć wszelkich badań i dociekań... Czy dość jasno się wytłómaczyłem?
Besnard czas pewien milczał. Minister patrzył na niego. Cisza znów panowała w tym gabinecie, w którym dziś tyle męczarni przenieśli ojciec i syn. Pan mi-