Strona:Augustyn Thierry - Spiskowcy.djvu/140

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

gałąź poblizkiego drzew a... W tej chwili księżyc się ukazał i Besnard zauważył dwóch ludzi, spokojnie przechadzających się w głębi alei parkowej... Nagle rzucili się ku niemu...
Przekleństwo!... Zauważyli go... Ale cóż go to teraz mogło obchodzić?... Nie przyszedł przecie wykradać kochanki!... Zapóźno, moi panowie, zapóźno!
Besnard na chwilę ukrył się za murem, a potem nadludzkim wysiłkiem, gdy księżyc schował się za chmurę, przez mur przesadził i upadł między krzaki... Chwilę się przysłuchiwał: nikt się do niego nie zbliżał... Jeszcze chwila, jak oka mgnienie szybka, i Besnard kroczył śmiało przez łączkę, rozciągającą się przed domem. Dopiero na stopniach tarasu zatrzymał się.
Okiennica, osłaniająca drzwi, prowadzące z tarasu do salonu, była zamkniętą, ale z po za niej wychodziły głosy: szmer wyrazów, może szmer pocałunków!...
Besnard obydwoma rękami schwytał okiennicę i pociągnął ją ku sobie... Jak gdyby pod dotknięciem różczki czarodziejskiej, okiennica ustąpiła... Zapomniano widać zamknąć ją z wewnątrz.
W salonie dał się słyszeć lekki okrzyk przerażenia i natychmiast wszystko utonęło w ciemności: zgasili światło...
Całym ciężarem Besnard przyparł drzwi, które z łoskotem otworzyły się... Brzęk szyb rozbitych, stuk drzwi gwałtownie rozbitych, kroki uciekających — wszystko to podniecało wściekłość Besnarda.
Księżyc znów przyszedł mu z pomocą: Besnard w głębi pokoju zauważył cień człowieka, starającego się uciec... Nie mając czasu do namysłu, Besnard wyciągnął z kieszeni rewolwer i wystrzelił...
W tej samej chwili uczuł na sobie ciężkie ręce, które go na podłogę powaliły: kolana czyjeś piersi mu przygniatały, wyrwano mu broń z ręki.