Przejdź do zawartości

Strona:Artur Conan Doyle-Groźny cień.djvu/222

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Na czele szli rozsypani zrzadka tyralierzy, za tymi dobosze, a potem zwarte ławy wojska, poruszające się miarowym, zgodnym krokiem, na skrzydłach barwiły się gromadki oficerów, błyszczały niebieskawe klingi szabel... Kiedy niekiedy padały gromkie rozkazy, rozlegały się słowa zachęty.
Na froncie uwijało się może ze dwunastu jeźdźców, wydających co chwila jakiś wspólny okrzyk, — jeden z nich wyrzucił nagle „shako“ w górę, pochwycił na koniec szabli, wzniósł wysoko i jechał dumnie, niby ze sztandarem.
Niczyje wojska nie stawały chyba tak mężnie, jak w owym dniu straszliwym odważni Francuzi.
Aż krew goręcej grała w żyłach patrzeć. Bo w miarę, zbliżania się, zachodzili na wyloty własnych armat i odtąd nietylko nie mogli liczyć na ich pomoc, lecz jeszcze narażali się na nieochybny ogień dwóch naszych bateryi.
I w samej rzeczy narychtowano umiejętnie działa, a potem huknęły strzały i co chwila już bryzgały w czerń owych wężowych splotów, a ślad ich znaczyły ogniste, krwawe smugi.
Francuzi zaś byli tak blizko i podchodzili tak zwartymi szeregami, że każdy wystrzał zabierał całe ich dziesiątki, a przecież szli w paszczę śmierci z nieulękłem czołem, kiedy niekiedy ścieśniając szeregi, i parli ciągle naprzód z zapamiętaniem, z ogniem, — ławą. Szał ogarniał na ich widok.
Twarze zwrócone mieli ku nam.
Wierzę, że gdybyśmy ich przyjęli w poprzedniej pozycyi — gwardya cesarska zgniotłaby nas