Strona:Artur Conan Doyle-Groźny cień.djvu/223

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

poprostu jak muchy, bo cóż poradzi z taką okrutną masą kolumna złamana tylko w czwórki?
Ale w tej właśnie chwili Colburne, pułkownik 52-go, rozwinął swoje lewe skrzydło i przeciął drogę nadchodzącym wojskom.
Przystanęli.
Odległość między nami wynosiła teraz nie więcej, niż czterdzieści kroków i jęliśmy się sobie przypatrywać w straszliwem milczeniu.
Nie wiem dlaczego, od dzieciństwa wyobrażałem sobie zawsze, że Francuzi koniecznie muszą być małego wzrostu.
Tymczasem w stojącej wówczas na czele kompanii nie znalazłby ani jednego żołnierza, który nie byłby w stanie unieść mię z ziemi, jak piórko; — a wysokie, włochate czapy jeszcze im przydawały wzrostu. Bezwiednie budzili grozę.
Rzekłbyś olbrzymy zaahrtowane na trudy, o stwardniałej skórze, groźnych, nieustraszonych oczach i nastrzępionych wąsach, — gwardya, owa słynna gwardya, co nie strzymała tygodnia bez walki przez długie, długie lata.
I kiedym stał w pogotowiu, z palcem na cynglu i natężonym słuchem, rychło-li zabrzmi rozkaz dania ognia, wzrok mój padł nagle na owego oficera, które swe „shako“ dzierżył wysoko, na szabli.
Poznałem go w mgnieniu oka. Był to Bonawentura de Lissac.
Jim dostrzegł go chyba także.
Bo wydał dziki okrzyk i jak szalony rzucił się ku stojącym kolumnom francuskim.