Strona:Artur Conan Doyle-Groźny cień.djvu/206

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jednakże z drogi, i stąd pułk otarł się tylko o krawędź naszego czworoboku, pomknął dalej i wpadł pod ogień dwóch drugich. Co począć?
Przebiegli linię strzałów i choć szlak ich przejścia znaczyły gęsto ciała zabitych i rannych, co koń wyskoczy rwali do niedalekiego muru, i przedostali się przez ogrodzenie. Stał tam pułk Hanowerczyków, z którym uczynili to, co mybyśmy zrobili z nimi, gdyby los zrządził inaczej.
Rozbili go w proch w oka mgnieniu.
Strasznym był widok opasłych Niemców, rozbiegających się po sadzie, jak stado strwożonego ptactwa, na każdego godziło kilku naraz kirasyerów, którzy co chwila wznosili się na siodle, by ciężkim swym, wielkim szablom nadać większy rozmach, i mordowali bez litości.
Z nieszczęsnego pułku ocalało może zaledwie stu ludzi.
A zwycięska kawalerya w cwał puściła konie i zatoczywszy ogromne półkole, wracali tą samą drogą, wznosząc wysoko, aż po rękojeść zakrwawione szable i z okrzykami tryumfu na ustach.
Szukali zaczepki, chcąc najwidoczniej zmusić nas do pierwszych strzałów, — ale pułkownik zbyt dobrym i doświadczonym był żołnierzem.
Wiedział, że z takiej odległości nie mogliśmy im uczynić nic tak bardzo złego, a runęliby z pewnością ławą, zanim zdążylibyśmy nabić broń powtórnie.
Trzech jeźdźców oderwało się z tylnich szeregów i pędem przebiegło z prawej strony czworoboku...