Strona:Artur Conan Doyle-Groźny cień.djvu/205

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— rwały kurczowo powietrze, najbliższa musiała właśnie być owym, poruszającym się prędko przedmiotem, który wśród dymu nabrał owych cech dziwnych i niewytłomaczonych, kształtów.
Około dziesięciu trupów czerniło się bezkształtną, krwawą plamą i tyluż może rannych, którzy pół siedząc, pół leżąc w miękkiej, sczerwienionej trawie — jęczeli przeciągle, głucho — jeden z nich tylko raz po raz powtarzał głośny, dumny okrzyk:
— Vive l’Empereur!
Inny, który najwidoczniej otrzymał postrzał w biodro, ogromny, o ciemnym zaroście, mężczyzna, — pobladłemi usty chwytał przesiąkłe słodkawą wonią powietrze i oburącz obejmował trupa swojego wierzchowca.
Nagle porwał karabin i z równie zimną krwią, jakby szło o zwykle strzelanie do celu, — zmierzył i kula ugodziła Angus’a Myresa, którego rozdzielało ze mną dwóch tylko żołnierzy. Biedaczysko zwalił się ciężko, jak kłoda, z czoła trysnęła rubinowa nitka...
Ranny błyskawicznym ruchem sięgnął po drugi, leżący opodal karabin, — zanim jednak zdążył go pochwycić, — nadbiegł z czoła grenadyerów gruby Hodgson i utopił mu bagnet w gardle. Żal mię zdjął mimowoli, — taki był rosły mężczyzna!
Wracam jednak do bitwy. Myśleliśmy więc oto, że kirasyerzy, korzystając z dobroczynnych osłon dymu, ratowali się zręczną ucieczką, ale nie należeli do tych, którym to przychodzi łatwo!
Konie, przerażone kulami i dymem zboczyły