Strona:Artur Conan Doyle-Groźny cień.djvu/179

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

na łono Mahometa! Cyt, cyt. Słuchajcie. Tam gdzieś od wschodu zaczyna się inna muzyka.
Nie skończył jeszcze, kiedy rozległ się stępiony, głuchy huk dalekiej kanonady. Działa grzmiały...
Po polach szedł chrapliwy, złowrogi, przytłumiony odgłos.
Rzekłbyś ryk jakiegoś dzikiego, okrutnego zwierza, sczerwienionego krwią, żądnego ciągle nowych ofiar, żyjącego tylko życiem coraz innych istnień ludzkich.
Szmer niepokoju podniósł się w szeregach i prawie jednocześnie ozwał się poważny, energiczny rozkaz:
— Przepuścić armaty!!
Mimowoli odwróciłem głowę i ujrzałem kompanie aryergardy, śpiesznie łamiące szeregi i rozstępujące się na boki drogi, po chwili — ukazało się w oddali sześć, dwójkami sprzęgniętych, rumaków, pędzących pełnym galopem. Rzuciły się w oswobodzoną przestrzeń. Za nim czerniło się dwunastokalibrowe działo, z loskotem podskakujące po bruku gościńca.
Potem zjawiło się drugie, trzecie, dziesiąte, potem dwadzieścia cztery i przeleciały koło nas z ogromnym hałasem i hukiem. Na armatach i jaszczykach siedzieli żołnierze w granatowych uniformach, niby ciemne plamy na żelaznych grzbietach dział, woźnice palili z bata i obrzucali się tysiącem przekleństw, grzywy końskie wiatr rozwiewał, cebrzyki i wyciory od armat co chwila