Strona:Artur Conan Doyle-Groźny cień.djvu/168

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

We mnie był za to chaos i z pośród mnóstwa splątanych uczuć nie umiałem wydobyć na jaw prawdy i nieodwołalnie rozstrzygnąć, czy zadowolił mię ten obrót rzeczy, czym może postąpił falszywie, — zawsze bo ognisko rodzinne pozostaje rodzinnem ogniskiem, i jakkolwiekby źle przy niem było, jakkolwiek szersze życie hartuje i uszlachetnia, zawszeć to ciężko myśleć, iż więcej, niż pół Szkocyi rozpościera się między tobą i matką, i że każda chwila usuwa cię dalej i dalej...
Nazajutrz byliśmy w Glasgow’ie.
Tu major powiódł nas z tryumfem do komendy, przed którą wartował żołnierz z pękiem wstążek przy czapce i trzema galonami na ramieniu. Na widok Jim’a ukazał w uśmiechu wszystkie zęby i okrążył go potrzykroć, chcąc się zapewne napatrzeć dowoli, i tak — co najmniej — uroczyście, — jakby to chodziło o zamek w Carlisle.
Potem przybliżył się do mnie, pomacał moje boki, sprobował muskułów i równie rad był, jak przy oglądaniu Jim’a.
— Ot, czego nam trzeba, majorze! odezwał się wkońcu z radością, — akurat czego trzeba! Z tysiącem podobnych zuchów moglibyśmy stawić dzielny opór najlepszym żołnierzom Boney’a!
— Jakże tam idzie? — zagadnął pan Elliott ciekawie. Jak z mustrą?
— Litość bierze patrzeć — odparł rozmowny wartownik. — Siła czasu i wiele pracy upłynie, żeby tam uszło od biedy. Najprzedniejszych za-