Przejdź do zawartości

Strona:Artur Conan Doyle-Groźny cień.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Dzielni, odważni, ludzie! — poprawiłem z naciskiem.
— O tak, bardzo odważni i dzielni, tylko skończone głupcy! — rzucił zirytowany. — Nic a nic nie znasz się na tem, więc się nie unoś, drogi przyjacielu. Stopień ich głupoty trudnoby nawet było zmierzyć najwspanialszym termometrem. Zresztą nie mówię tu specyalnie o nich, lecz o wszystkich wojskach, składających się z rekrutów i innych niedoświadczonych ludzi. Tacy — przedewszystkiem jak ognia, lękają się okazania cienia choćby strachu, zwykle też nie przedsiębiorą najelementarniejszych ostrożności. Widziałem to nieraz. Kiedyś, w Hiszpanii, pewien batalion rekrutów atakował dziesięciodziałową bateryę: trzeba było widzieć, jak szli naprzód śmiało, tak śmiało, że z miejsca, w którym stałem, ślad ich przejścia wyglądał... jakże to się nazywa po angielsku?... wyglądał jakby ciastko z poziomkami... Cóż zostało z „odważnego“ batalionu? Potem drugi odkomenderowano do owego szturmu. Ruszyli z miejsca przepisanym krokiem, krzycząc i wywijając karabinami z niepowszednią butą, co jednak pomogą krzyki przeciwko kartaczom? Wkrótce drugi batalion zaściełał zbocze, niby krwawe maki. Wtedy dopiero runęli piesi strzelcy gwardyjscy, starzy, wytrawni żołnierze. Rozkazano im zdobyć bateryę. I trzeba ich było widzieć jak szli cicho, nie kolumnami, nie w szeregach, — sprawnie, umiejętnie. Ciemna linia zrzadka rozsypanych tyralierów, boki otoczone