Strona:Artur Conan Doyle-Groźny cień.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tru — powtórzył z tryumfem. — Czy gruntowano tu kiedy?
— Nie pamiętam.
Linia angielskich okrętów wojennych musiałaby trzymać się na pełnem morzu, — ciągnął de Lapp z niezwykłem jakiemś ożywieniem. — Jednakże przy brzegu dosyć jest głęboko, żeby czterdziesto-działowa fregata mogła się zbliżyć na odległość strzału. Na żaglowe łodzie spuścić tyralierów, umieścić ich za łańcuchem tych piaszczystych wzgórzy, wesprzeć nowym posiłkiem, potem innym jeszcze, a z fregat, ponad ich głowami, niechaj się posypie deszcz kartaczy. Tak staćby się mogło, tak stałoby się z pewnością!
Szorstkie, kocie wąsy zjeżyły mu się więcej jeszcze, we wzroku zapaliły się gorące błyski, rojenia unosiły go stanowczo w kraje zbyt wybujałej fantazyi.
— Pan zapomina, że nasi żołnierze znajdowaliby się odrazu na brzegu! — przerwałem oburzony.
— Ta! ta! ta! — krzyknął gniewnie, zły, że przerywam mu kunsztowne plany. — W bitwie muszą być przeciwnicy. A teraz, — rozumujmy. Ilu postawilibyście ludzi? Dwadzieścia, no, powiedzmy trzydzieści tysięcy! W tem zaledwie kilka tylko pułków regularnego żołnierza, bo reszta! Nowozaciężni, mieszczanie, dzierżawcy wiejscy, może nawet nie umiejący obchodzić się z bronią! Jakże to nazywacie takich? Ochotnicy, prawda? — kończył lekceważąco.