staruszkę, zajmującą się dotąd całem gospodarstwem, potem jeszcze dwie służące i dziwny ten orszak jął wyprawiać nad ogniem dziwaczniejsze jeszcze gesty.
Zdawało nam się, żeśmy obaj dostali pomieszania zmysłów.
Toż był to człowiek starszy już, zasłużony, cieszący się powagą całej okolicy, i nagle przedzierzgał się w czarnoksiężnika, odprawiającego jakieś trudne do pojęcia, gusła i wstrząsającego kwartą nad — w szacunku posiwiałą — głową.
Ruszyliśmy ku nim pędem.
Major dostrzegł nas zaraz i zamaszyściej jeszcze wywijał swym garnkiem.
— Pokój! — wołał z uniesieniem. — Wiwat! dzieci! Pokój!
Na dźwięk tego krótkiego wyrazu — niby za skinieniem różdżki czarodziejskiej — i my również zaczęliśmy tańczyć i śpiewać — bo odkąd tylko mogliśmy spamiętać, paliła się wojna, wojna, wojna.
Aż wyczerpała wszystkich. Złowieszczy cień tak długo przesłaniał tę ziemię, że skoro się rozwiewał, uczuliśmy wprawdzie radość, ale przedewszystkiem, i głębiej — zdziwienie.
Trudno nawet było zupełnie uwierzyć, lecz major pośpieszył rozproszyć resztę wątpliwości.
— Tak! Tak! Najprawdziwsza prawda! — powtarzał, zatrzymując się dla nabrania oddechu i ujmując się butnie pod boki. — Sprzymierzeni zajęli wreszcie Paryż. Boney’owi odechciało
Strona:Artur Conan Doyle-Groźny cień.djvu/088
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.