Strona:Artur Conan Doyle-Groźny cień.djvu/069

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

poprawiłem się natychmiast, — Czy palił bronzową, drewnianą fajeczkę?
— A jakże! Był przytem w gustownem, szarem ubraniu, i głos ma silny, dźwięczny.
— Więc rozmawiałaś z nim nawet? — podchwyciłem nieufnie.
Zaczerwieniła się trochę, jakby powiedziała więcej, niż pragnęła.
— Szłam ku łączce, gdzie podobno jest już niebardzo bezpiecznie, — on mię ostrzegł — tłomaczyła się, lekko zmieszana.
— Teraz poznaję Jim’a — oznajmiłem zachwycony. — Poczciwy jest z kościami, — biedaczysko powinienby oddawna zdobyć upragniony dyplom. Cóż, kiedy ma wspanialej rozwinięte bicepsy, niż fałdy i zwoje mózgowe. Ale otóż i on we własnej osobie!
Dojrzałem go przez okno w kuchni i rzuciłem się na spotkanie, tryumfalnie dzierżąc świeżo napoczęty pączek.
Przyśpieszył kroku i po chwili ściskał mię mocno za rękę, rozpromieniony i szczęśliwy.
Jakże się cieszę, Jock'u, że cię widzę! — rzekł serdecznie. — Nie ma to, jak starzy przyjaciele, prawda?
Nagle urwał i patrzył gdzieś poza mnie, głęboko zdumiony.
Odwróciłem się prędko.
Na progu stała Edie ze zwykłym, trochę szyderczym, trochę jakby proszącym, uśmiechem.
Jakże czułem się dumny, patrząc w tej chwili