Strona:Antychryst.djvu/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

A teraz już od tak dawna nie widzę cię ma radości:
Przyleć do mnie gołąbcczko, serdeczna moja słodkości.
Jeśli ciebie znowu ujrzę, zawołam: Ach światło nie,
Czyliż, o kochanie moje, znów przedemną widzę cię.

Przeczytawszy karteczkę, Naścia zwinęła ją w trąbkę i starannie schowała pod stanikiem na piersi; spuściła główkę i zakryła twarz chusteczką, naperfumowaną »westchnieniami Amora«.
Skoro po chwili odkryła twarz i spojrzała na niebo, podobna do dziwotworu jakiegoś z otwartą paszczą czarna chmura pożarła już prawie wąski półkrążek księżyca. Ostatni jego promyk zabłysnął w łezce, zwieszającej się z rzęsy dziewczyny. Patrzała na znikający księżyc i nuciła z cicha jedyną, znaną sobie, Bóg wie skąd wziętą piosnkę miłosną:

Choć pójdę na sady i na winogrady,
Nie znajdę ja sercu stroskanemu rady.
Ciężko gołębiowi bez skrzydła lotnego,
Smutno mi samotnej bez mego miłego.

Dokoła niej i na niej wszystko było obce, sztuczne — »na sposób wersalski« — i wodotryski i Pomona i szpalery i robron różowy w żółte kwiatki chińskie — tylko sama ona ze swą cichą troską i cichą pieśnią była prostą dziewczyną, taką samą jak pod słomianą strzechą siedziby dziadowskiej.