Strona:Antychryst.djvu/461

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nie tak samo, jak wtedy, kiedy się na nią rzucił z nożem w ręku.
— Więc prosto do niego?... — wyszeptał carewicz ochrypłym głosem.
Wargi jej, nieco przybladłe, wykrzywił wzgardliwy uśmiech.
— Chcę — do niego, chcę — do tamtego. Ciebie pytać nie będę.
Przez twarz carewicza przebiegł konwulsyjny dreszcz. Jedną ręką chwycił ją za gardło, drugą za włosy, powalił na ziemię, zaczął bić, włóczyć po ziemi, deptać nogami.
— Ścierka! Ścierka! Ścierka!
Cieniutka klinga misternego sztyletu, który nosiła przy swoim kostyumie pazia, a którym dopiero co, zamiast noża, odcięła z dużego arkusza zwitek papieru na list, — połyskiwała na stole. Carewicz chwycił sztylet, zamierzył się. Ogarnęło go uczucie szału, takie samo, jak wtedy, gdy przemocą ją zawładnął. Zrozumiał nagle, że oszukiwała go zawsze, że nie należała do niego, nigdy, nawet w chwilach najgorętszych uścisków, i że dopiero teraz, gdy ją zabije, owładnie ją na nowo, na zawsze, nasyci swą niezmierzoną żądzę.
Nie krzyczała, nie wołała pomocy, walczyła z nim cicho, zręczna, gibka, jak pantera. W czasie walki potrącił carewicz stół, na którym stał świecznik. Świecznik spadł i zagasł. Mrok ogarnął komnatę. W oczach carewicza śmignęły ru-