Przejdź do zawartości

Strona:Antychryst.djvu/414

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A po cóż to ci wiedzieć? — zapytał carewicz, spojrzawszy na nią ze zdziwieniem, jakby o jej obecności zapomniał całkiem i teraz dopiero spostrzegł, że go słucha.
Eufrozyną więcej nie pytała. Ale jakiś ledwo dostrzegalny cień przemknął pomiędzy nimi.
— Chociaż i nie wszyscy są mi wrogami, wszyscy jednak czynią łotrostwa, bo tchórze są, i ojcu chcą się przypodobać — ciągnął dalej carewicz — obejdę się bez nich. Plunę na nich wszystkich — byle pospólstwo za mną stało. — Gdy carem zostanę, starych porozpędzam, a nowych sobie wezmę wedle swej woli. Ludowi ulżę ciężarów, niech odetchnie swobodniej. Tłuszczy bojarskiej ujmę obroku, dosyć się nażarła; pomyślę o włościaństwie, o słabszych, o szarzyznie biednej, o młodszej braci Chrystusowej. Uczynię sobór ziemski i cerkiewny, zwołam posłów od całego narodu i niech wszyscy bez strachu prawdę carowi mówią szczerym, swobodnym głosem, aby carstwo i cerkiew naprawić za radą powszechną i Ducha Świętego natchnieniem, na wieki wieków!...
Marzył głośno, a marzenia jego stawały się coraz mglistsze i fantastyczniejsze.
Wtem zła, ostra myśl, jak osa, ugryzła go w samo serce: »Wszystko kłamstwo i ułuda, nic z tego wszystkiego nie będzie«. I obok ojca wielkoluda, wykuwającego z żelaza nową Rosyę — sam siebie wraz ze swemi marzeniami ujrzał ja-