Strona:Antychryst.djvu/375

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

czynku. Nie spał, nie jadł; kurcz chwytał go za gardło, gdy chciał przełknąć kawałek strawy. Jeżeli się zdrzemnął na chwilę, to zaraz budził się w nagłem wstrząśnieniu nerwowem, oblany potem zimnym. Czasem pragnął umrzeć nagle, albo raz już zostać pochwyconym, byle tylko uwolnić się od tych mąk niepokoju i trwogi.
Wreszcie po pięciu nocach bezsennych zasnął martwym snem.
Obudził się w karecie o wczesnym jeszcze ciemnym ranku. Sen go orzeźwił. Czuł się prawie zupełnie rzeźkim.
Obok niego spala Afrosinia. Było chłodno. Okrył ją cieplej i śpiącą ucałował. Przejeżdżali właśnie przez małe miasteczko o wysokich, wązkich domach i ciasnych ulicach, w których rozlegał się głośno stuk kół o kamienie. Okienice w domach były zamknięte. Zapewne wszyscy jeszcze spali. Pośrodku rynku, przed ratuszem, szemrała woda w fontannie, ściekając z brzegów omszonej zielonawo kamiennej muszli, podtrzymywanej przez zgarbione trytony. W zagłębieniu muru paliła się lampka przed obrazem Matki Boskiej.
Przejechawszy miasto, zwrócili się na drogę, idącą pod górę. Ze szczytu wzgórza droga prowadziła na szeroką z lekka pochyłą równinę. Kareta, zaprzężona sześcioma końmi, mknęła jak strzała. Koła toczyły się cicho po wilgotnym piasku. W dolinie ściągały się jeszcze mgły no-