Strona:Antychryst.djvu/359

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

gwardyi preobrażeńskiej, przypadkowy towarzysz Aloszy na warcie, skryty raskolnik.
Starzec patrzał mu w oczy z taką miłością, iż widać było jako duszę za niego oddać gotów i płakał i szeptał, jakby modlił się do niego.
— Hosudar carewicz, słonko ty nasze jasne! sierota ty biedny. Ni ojca ni matki. Niech Ojciec Niebieski cię zachowa i Matka przeczysta!...
Ojciec bijał Aloszę nieraz kijem i kułakiem po twarzy. Car czynił wszystko na nowy sposób, a syna bijał po staremu, wedle Domostroja O. Sylwestra, doradcy groźnego cara synobójcy:
»Nie popuszczaj synowi w młodości, ale żebra mu połam zanim wyrośnie; jeśli go kijem przetrzepiesz, nie umrze, a zdrowszy jeszcze będzie«.
Alosza uczuwał zwierzęcy strach przed biciem. »Ubije, okaleczy« — ale do wstydu i bólu moralnego przywykł już. Niekiedy budziła się w nim złośliwa radość. »No to co, bij! Nie mnie a siebie hańbisz« — mówił jakby do ojca, patrząc nań bezmiernie pokornym i bezmiernie zuchwałym wzrokiem.
Ale ojciec widać odgadł to; zaprzestał bicia i wymyślił gorsze jeszcze środki: przestał mówić z nim zupełnie. Skoro Alosza odezwał się, milczał jakby nie słyszał i patrzał nań jak na próżne miejsce. Milczenie takie ciągnęło się przez tygodnie, miesiące, lata. Alosza czuł je zawsze i wszędzie; z każdym dniem stawało mu się dokuczliwsze, gorsze od wszelkich obelg, cięższe do znie-