Przejdź do zawartości

Strona:Antychryst.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i ostrej szczeliny jodłowego lasu, piętna czerwonej gliny zdały się piętnami krwi.
Podczas gdy patrzyłam w podziwie, skądsiś z góry, jakby z tego strasznego nieba, dał się słyszeć głos: »Fräulein Julianna, Fräulein Julianna!«
Wołał mię carewicz. Stał na gołębniku z długą żerdzią w rękach, używaną tu do pędzenia gołębi. Lubi on bardzo te ptaki.
Weszłam na wierzch po chwiejących się schodkach. Gdy stanęłam na małej galeryjce, białe gołębie wzbiły się w górę, jak śnieżne płatki, różowiejące na tle zorzy wieczornej i owiały nas wiewem i szelestem swych skrzydeł.
Usiedliśmy na ławeczce i słowo od słowa zaczęliśmy w końcu — jak często zdarzało się ostatniemi czasy — spór o wiarę.
— Wasz Marcin Luter — mówił carewicz — powodował się duchem czasu i swą żądzą, a wcale nie siłą duchowną. A wy nieszczęśni uradowaliście się łatwemu życiu, które on wam ukazywał; uwierzyliście mu i porzuciliście wąską i trudną ścieżkę, przez samego Chrystusa wskazaną. A ów Marcin był największy głupiec i w nauce jego ukryty jest jad węża piekielnego.
Przywykłam do podobnych uprzejmości rosyjskich i puszczam je mimo uszu. Spierać się z niemi dowodami rozumowymi, toż samo, co walczyć szpadą przeciw kijowi. Ale tym razem, niewiem dobrze dlaczego, wpadłam w gniew i