Strona:Antychryst.djvu/15

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

na swe łono brzemienne. I oto widzi teraz w myśli podpuchnięte blado-niebieskie oczy i łzy z nich ciekące po niepięknej i ze śladami ospy twarzy, wychudłej jeszcze bardziej od brzemienności, a tak żałosnej i dziecięco bezbronnej. Przecież i on ją kocha, a przynajmniej lituje się nad nią niekiedy, nagłą, beznadziejną, pełną ostrego bólu litością. Dlaczegóż ją tak męczy; czyż nie grzech, nie wstyd? Bogu za nią odpowie!
Muchy naprzykrzały mu się. Skośny, gorący, czerwony promień zachodzącego słońca, wpadając przez okno, raził mu oczy.
Carewicz posunął się wreszcie z krzesłem, odwrócił się plecami do okna i utkwił oczy w piec, w ogromny, z rzeźbionemi kolumienkami i wypukłemi malowidłami piec holenderski, zbudowany z kafli rosyjskich, skutych na kantach miedzianymi gwoździkami. Na jasnem jego tle wymalowane były w jaskrawych czerwono-zielonych i ciemno-fioletowych barwach przeróżne dziwaczne zwierzęta, ptaki, ludzie, rośliny — a pod każdą figurą znajdował się napis, wypisany słowiańskiemi literami. W czerwonem oświetleniu zachodu barwy płonęły jakąś czarodziejską jaskrawością. Po raz tysiączny z tępą, bezmyślną ciekawością carewicz przypatrywał się tym figurkom i odczytywał napisy pod niemi. Chłop z bałałajką: »muzykę pomnażam«: człowiek w krześle z księgą: »dobrze sobie świadczę« tulipan rozkwitający: »woń jego miła«; stary na kolanach przed piękną niewiastą: