Strona:Antychryst.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

przeróżne obowiązki, a prócz tego żebracy pielgrzymi, dziewczęta sieroty, starcy stuletni, opowiadacze bajek i śpiewacy starych bylin. Stare sługi w starych wypłowiałych kaftanach, z siwizną na głowach, jakby mechem obrośnięci, chwytali carewicza za poły, całowali go po rękach i ramionach. Ślepi, ciemni, kulawi, o rysach zatartych przez starość, przesuwali się wzdłuż murów, niby widma, i roili się w mrocznych, posępnych komnatach. Po drodze napotkał trefnisia Szamirę, wiecznie chichoczącego. Najstarsza z bojarzyn, ulubienica carowej, podobnie jak i owa obłąkana, tłusta, cała jakby rozpływająca się w żółtym tłuszczu, padła mu do nóg i niewiedzieć dla czego jakby zawyła i zaczęła odmawiać modlitwy nad zmarłym. Carewicz mimowoli się wzdrygnął. Przypomniał sobie słowa ojca: »ów dwór carowej Marty od wielkiej nabożności stał się szpitalem waryatów, idyotów, bigotów i trefnisiów«.
Odetchnął swobodniej, wstąpiwszy do komnaty jaśniejszej, gdzie czekała nań ciotka, carewna Marya Aleksiejewna. Okna wychodziły na Newę, nad którą unosił się szeroki, zalany słońcem przestwór niebios. Ściany były z belek, jak w prostej izbie chłopskiej; w jednym kącie widniały ikony za szkłem i lampka przed niemi się paliła; pod ścianami ciągnęły się ławki. Siedząca za stołem ciotka powstała i czule uścisnęła carewicza. Odziana była po staroświecku, we wdowiej, cie-