Strona:Antoni Pietkiewicz - Gość z grobu.djvu/7

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wszystko to dzisiaj umiem po imieniu nazwać, umiem odgadnąć łatwą do odgadnienia przyczynę takiego stanu rzeczy, umiem, niestety, smutne wyprowadzić wnioski; lecz wówczas, widziałem tytko przedmioty, które po raz piérwszy dopiéro uderzały budzącą się wyobraźnię moję, i żywą przejmowały mię ciekawością. Niezliczonemi więc pytaniami zarzucałem kochaną matkę, a na wszystko paluszkiem wskazując, co chwila wołałem: a to co? a to dla czego?
I uderzony widokiem wspaniałych pałaców,
— Co to, droga mamo? — krzyknąłem.
— To pałac — odrzekła matka.
— Pałac! cóż to jest pałac? — spytałem znowu.
— Pałac — odpowiedziała matka — jest to dom wielkiego Pana.
— A cóż to jest wielki Pan? — spytałem znowu.
— To taki człowiek — odrzekła — co nigdy nic nie robi, chyba tylko pieniądze liczy, bo inni ludzie na niego pracują; jeno zajada same przysmaczki, spija słodkie napoje, ciągle się bawi, bo ma mnóstwo zabawek i żywych lalek, ma prześliczne sukienki, koniki, pieski, strzelbeczki, i wszystko, czego tylko zechce. A ci, co tu naokoło żyją, jemu tylko służą.
— To dobrze być wielkim Panem! — zawołałem zachwycony tym obrazem.
— O! i bardzo dobrze! — odrzekła matka z westchnieniem.
— A to co? — spytałem znowu, wskazując na opuszczony kościołek.
— To kaplica, — odpowiedziała matka.
— Cóż to jest kaplica?
— To domek Boga.