Strona:Antoni Ossendowski - Za chińskim murem.djvu/18

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Leżał na boku, z szeroko rozwartemi, przerażonemi oczami, kurczowo ściśniętemi szczękami i rękami bezwładnemi, podrzucanemi co chwila dreszczami. Twarz chorego nabiegła krwią, chociaż z ust bladość nie ustępowała; oczy błyszczały niezdrowym zielonym blaskiem. Zapukano do drzwi... Raz i drugi... Chory nie odzywał się, — nie słyszał, czy nie był w stanie wydać głosu przez zaciśnięte zęby. Po chwili drzwi się otworzyły i na progu stanęła biała postać kobiety. Była w wieczorowym stroju, odsłaniającym wspaniałe ramiona i bujną pierś. Na pięknej szyi połyskiwał sznur brylantów, tonąc z tyłu w czarnych loczkach, nisko na kark opuszczonych.
— Enrico! — zawołała....
— Enrico! — powtórzyła, — czy już skończyłeś tualetę? Można wejść?
Nikt nie odpowiedział.
Wtedy skierowała się do drugiego pokoju i, gdy podeszła do drzwi, spostrzegła leżącego na ziemi. Z krzykiem jakiejś dzikiej radości, rzuciła się do niego, objęła go wpół, i z nadzwyczajną siłą dźwignęła do góry i złożyła na sofie. Poprawiwszy mu głowę i nogi, spojrzała na chorego przejmującym wzrokiem i szybko wyszła z pokoju.
Powróciła niebawem — niosąc mały srebrny japoński flakonik. Nalała jakiegoś płynu do szklanki, dodała wody i podeszła do chorego. Ostry, przejmują-