Strona:Antoni Ossendowski - Za chińskim murem.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.



Statek „Kobe-Maru“ zaczął zwalniać swój bieg. W oddaleniu przez odbite od powierzchni morza promienie słońca już majaczył ciemny brzeg. Pasażerowie, znękani burzliwem przejściem morskiem, niecierpliwie wyglądali portu. Wszyscy oburzali się, że jakiś mały, biały statek angielski zatrzymał „Kobe-Maru“, jakgdyby nic nie wiedział o straszliwym tajfunie, który szalał przez dwie doby. Japończyk — kapitan statku tajemniczo uśmiechał się i coraz częściej posyłał stewarda, aby orkiestra „jazz-band“, złożona z sześciu Filipińczyków, grała two-stepy, schimmy i inne tańce, natrętne jak muchy jesienne.
Nareszcie po paru godzinach, statek zahuczał radośnie, drgnął i ruszył dalej. Coraz wyraźniej widać było brzegi; wyłaniały się z mgły, wynurzały się z wody i biegły dalej czarną wężową linją. Nareszcie pasażerowie spostrzegli w oddaleniu, na brzegu, kominy fabryczne i niewielką osadę, przysłoniętą dymem.
— Wazung! — zawołał jakiś Anglik. — Zaraz