Strona:Antoni Ossendowski - Po szerokim świecie.djvu/37

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pełnie niewykonalne w tych warunkach. Pozostała tylko jedna, do której ciągle powracał.
— Teraz święta u nas w Polsce, cała rodzina, wszyscy przyjaciele są razem... Polska mowa dokoła, a ja tu w pustyni, słyszę tylko chrapliwy głos Berberów lub Beduinów. Eh! Żeby tak teraz jakiego Polaka spotkać, pogadać, pomarzyć, wspomnieniami się podzielić po naszemu, po polsku!
I nie spostrzegł nawet Roszkowski, jak wymówił magiczną formułkę „Jokki“.
Później inne myśli zajęły go i zapomniał o radzie Araba.
Przed zachodem słońca przewodnik znowu zbliżył się do niego i rzekł:
— Sidi, wybacz! Zbłądziliśmy widocznie, zjechaliśmy z karawanowego szlaku. Spójrz tam! Widzisz — jakieś skały i piasek czerwony? Tego na tej drodze nigdy nie spotykałem...
Roszkowski rozejrzał się uważnie i odpowiedział:
— Istotnie! Nigdy tego tu nie widziałem. Zły z ciebie przewodnik, Hassanie! Ale trudno! Teraz już nie trafimy na właściwą drogę, bo ten wiatr wścieka się coraz bardziej. Trzeba tam, śród tych skał, zatrzymać karawanę i zanocować.
— Rozkazałeś, Sidi! — odparł Arab i coś krzyknął do swoich ludzi.
W pół godziny później wielbłądy wkraczały już pomiędzy gołe, wyszczerbione skały, gdy nagle jeden z Arabów krzyknął:
— Tam na lewo namioty — patrzcie!