Strona:Antoni Lange - Róża polna.djvu/95

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nienem był właśnie zachować się z lodowatym spokojem; tymczasem ja, w rozdrażnieniu, postawiłem jej rozmaite zarzuty i wkońcu przypomniałem sobie jedno nazwisko, które jej w twarz cisnąłem:
— A Łącki?
Nic mi nie odpowiedziała; i jeżeli — jak mi wiadomo — dla Emilji zerwanie to było nader przykre, to znowu ja, przekonany nawet, żem z nią zerwał niezupełnie słusznie, miałem to jedno imię — Łącki — jako pierwiastek racji dostatecznej.
Wiem, że gdybym tylko jedno słowo powiedział, wszystkoby wróciło do dawnego stanu: alem się uparł — i postanowiłem znajomość z Emilją uważać za umarłe plusquamperfectum.
— Nigdy! — takem powiedział i jej i sobie, kiedym ją widział po raz ostatni.
A jednak byłem ciągle pełen wspomnień o Emilji, wspomnień, które mą duszę ze wszech stron oplatały, tak, że ledwiem oczy zamykał, już mi niewiadomo skąd wypływała jej twarz, jakby rozżalona, piękna, złotym, gęstym opleciona włosem i te usta, tyle razy całowane i jeszcze pocałunków spragnione. Czasami te usta przybierały wyraz drwiący, gdy oczy były załzawione; czasami na odwrót oczy się śmiały, ale usta były niewymownie smutne.
A jednak sam sobie zakazałem iść za tem widmem, co mnie ku sobie wzywało. Postanowiłem szukać zapomnienia, oszołomić się, upić czy oszaleć...
Zwłaszcza pewnego razu obudziła się we mnie szczególna chęć, aby iść na maskaradę. Pięć tygodni minęło już od tej sceny — i zaczynał się karnawał.
Pewnego ranka był u mnie Michał Z., gorliwy bywalec wszelkich zabaw publicznych — i powiedział mi:
— Byłem wczoraj na maskaradzie. Zbliżyła się do mnie maska, która mi tak powiedziała: Ty znasz Stanisława B. Powiedz mu zatem, że Emilia jest na